Wyjazd na Mauritius Wyspy egzotyczne Podróże egzotyczne Wyjazd na Mauritius Wyspy egzotyczne Podróże egzotyczne
Wyjazd na Mauritius Wyspy egzotyczne Podróże egzotyczne
 
 

TropiKey - NASZE WYPRAWY

Wyjazd na Mauritius Wyspy egzotyczne Podróże egzotyczne

Najpierw krótkie słowo wstępne. Otóż wizyta w Irlandii miała miejsce w 1998 r., a więc w zamierzchłych czasach, kiedy nie było jeszcze tanich połączeń z Dublinem, Shannon i innymi miastami Zielonej Wyspy. Od tamtej pory z pewnością wiele się zmieniło, w szczególności w zakresie kosztów związanych z tego rodzaju wyjazdem, zatem ekonomiczną stronę tej podróży w relacji pomijamy. Całkiem możliwe, że i opisywane poniżej miejsca wyglądają już inaczej, niż pod koniec XX w., więc czytając poniższe słowa, miejcie na uwadze dystans czasowy, jaki dzieli nas od 1998 r. Najgorsze jest jednak, że zgubiła się gdzieś znaczna część odbitek i negatywów z tego wyjazdu, więc nasza galeria zdjęć z Irlandii jest niestety bardzo skromna.


IRLANDIA. Udany spektakl w sześciu odsłonach.

Irlandia 1Kiedy miękki głos stewardesy zakomunikował, że oto zbliżamy się do Irlandii i wkrótce rozpoczniemy podchodzenie do lądowania, zacząłem uważniej przyglądać się widokowi roztaczającemu się z okien samolotu, lecz wciąż jedyną rzeczą, jaką można było dojrzeć było stalowe, połyskujące w słońcu morze. Byliśmy bardzo ciekawi pierwszego widoku, jaki ujrzymy, gdy w dole ukaże się już brzeg Zielonej Wyspy. No właśnie - „Zielona Wyspa”, „Szmaragdowa Wyspa” - z takimi określeniami można się spotkać w każdym przewodniku, w każdym artykule prasowym dotyczącym Irlandii. Czy ona jest taka naprawdę, a może to kolejne slogany, puste hasła unoszące się nad komercyjnym wyrobem spreparowanym na potrzeby niemieckich, amerykańskich i japońskich turystów? Dopiero po chwili, gdy samolot przechylił się na swój lewy bok, naszym oczom ukazał się dość długi, ostro zakończony kawałek lądu wrzynający się w morze, którego stalowy kolor został zastąpiony ciemnym błękitem poszarpanym białymi grzywami fal. Kurtyna została podniesiona...

Scena pierwsza: Baila Atha Cliath - jak się to wymawia?

Wystarczy rzut oka na mapę, a czujemy, że stolica Irlandii jest miastem niezwykłym. Jej dwie oficjalne nazwy - irlandzka Baile Átha Cliath (czyt. bajla oł klia) oraz angielska, Dublin (wcale nie dablin, jak zwykło się mawiać w Polsce, a po prostu dublin) są jak wielki transparent informujący każdego przybysza: „Oto przekraczasz granice miasta sprzeczności”. Ma ona bowiem dwa różne, nie rozdzielone wyraźną granicą, mieszające się ze sobą w najmniej oczekiwanych momentach oblicza - tętniącej życiem metropolii i spokojnej, leżącej na uboczu miejscowości.

Dublin zna doskonale tłumy na ulicach, długie sznury trąbiących samochodów, pojawiające się co jakiś czas syreny policyjne -  objawy choroby wielkomiejskości tak typowe dla Paryża, Berlina, czy Londynu. Dzisiejszy Dublin to miasto, które ciągle jeszcze przeobraża się ze stolicy prowincjonalnego państwa leżącego na krańcu Unii Europejskiej w pretendenta do tytułu finansowo-handlowego centrum Starego Kontynentu, w którym swoje przyczółki w bitwie o europejskiego klienta zakładają zwłaszcza firmy amerykańskie. Prócz wielkiego, acz niewysokiego kompleksu biurowców pod nazwą International Financial Services Centre, znajdującego się u ujścia rzeki Liffey, brak jest jednak innych, równie imponujących budynków świadczących o dokonujących się tu zmianach. Powoduje to, że boom gospodarczy, jaki przeżywa obecnie Irlandia, jest nieco zakamuflowany, czasem można nawet odnieść wrażenie, że znajduje zbyt małe odzwierciedlenie w wyglądzie stolicy. Uwaga ta odnosi się zwłaszcza do ulic Dublina, które, w szczególności w centrum miasta są tak wąskie i kręte, że nie są w stanie sprostać potwornemu natężeniu ruchu. Konsekwencją tego są kolumny wlekących się samochodów, szpecących widok od wczesnych godzin rannych do późnego wieczora.

Tym jednak, co rzuca się w oczy najbardziej, jest ogromna, przytłaczająca wręcz ilość domów jednorodzinnych. Choć trudno w to uwierzyć, w takich właśnie domach mieszka zdecydowana większość mieszkańców półtoramilionowego miasta. Są one wolnostojące, albo szeregowe, jedno- i dwupiętrowe, z małymi, wyasfaltowanymi podjazdami dla samochodów, albo otoczone ogrodami, a przy niemal każdym palma, choć jedna, ale za to wyrośnięta prawie tak, jak jej odpowiedniczki w Nicei lub Limassol. Patrząc na rosnące powszechnie w Dublinie rośliny egzotyczne, można dojść do wniosku, że miasto dotknięte jest schizofrenią. No bo, czy jedynym wytłumaczeniem dla sadzenia tego typu roślin w kraju umiejscowionym w strefie klimatycznej powszechnie uważanej za chłodną i deszczową ma być rzekomo łagodna zima? O nie, to musi mieć dużo głębsze podłoże. W przekonaniu tym utwierdzili mnie sami Dublińczycy, którzy w swoich krótkich spodenkach i koszulkach z krótkim rękawkiem, podobnie jak palmy stojące przy ich domach, zupełnie nie pasowali do panujących wkoło warunków atmosferycznych.

Ten irracjonalny sposób ubierania się jest w dużej mierze wykładnikiem charakteru Irlandczyków, a w każdym razie Dublińczyków, z którymi obcowaliśmy najdłużej. Nie chcemy bynajmniej zasugerować, że ich postępowanie jest nielogiczne, ale trzeba przyznać, że ich reakcje są często nieprzewidywalne. Przekonaliśmy się o tym, gdy po wieczornym spotkaniu z dużą grupą Irlandczyków, którego radosny i przyjazny przebieg pozwalał sądzić, że zostaliśmy w pełni zaakceptowani i uznani za swoich, wielu z nich ujrzeliśmy następnego dnia obojętnych i zamkniętych, trochę tak, jakby wstydzili się wspólnej zabawy poprzedniego wieczora. Takie reakcje zdarzały się jednak sporadycznie, więc nie mogły zmienić ogólnego wrażenia, że w gruncie rzeczy są to ludzie przyjaźni, nie obarczeni żadnymi uprzedzeniami, a co najważniejsze, o bardzo nam odpowiadającym, autoironicznym poczuciu humoru. Z próbką tego humoru zapoznaliśmy się zresztą jeszcze przed opuszczeniem Polski, kiedy od znajomego Irlandczyka otrzymaliśmy krótki przewodnik po jego kraju. W części dotyczącej znaków drogowych, napisał:

„W większości krajów, znaki drogowe mają pomagać podróżującym w dostaniu się z jednego miejsca do drugiego. W Irlandii nie jest to takie proste. Starsze znaki pokazują odległości w milach, zaś nowe nie pokazują żadnej odległości, albo, od czasu do czasu, określają ją w kilometrach. Ograniczenia prędkości zostały podane w milach. Zachęcamy zatem turystów do wzięcia udziału w ulepszaniu naszego sytemu pionowych oznaczeń drogowych, poprzez usuwanie starych znaków przy pomocy łopaty i zabieranie ich ze sobą do domu.”

Scena druga: Dublin - letnia stolica Włoch.

- Przepraszam, czy tym autobusem dojadę do Belfield - zapytaliśmy ubranego w wełnianą marynarkę i błękitną koszulę mężczyznę, wydawać by się mogło, typowego Irlandczyka, stojącego na przystanku koło Trinity College, najstarszego uniwersytetu w Dublinie.
- Scusi, non parlo inglese - odparł jegomość z lekkim uśmiechem wyrażającym chyba pewne zakłopotanie.

W ten oto sposób, nie zdając sobie zupełnie z tego sprawy, wdaliśmy się w krótką konwersację, która dotknęła dwóch najbardziej chyba poważnych problemów Dublina - uczestników niezliczonych kursów języka angielskiego i autobusów miejskich.

Naturalnie, nie mamy nic przeciwko przybywającym do Irlandii obcokrajowcom, którzy znajdują w tym państwie naprawdę wspaniałą atmosferę i świetne warunki do pogłębiania swej wiedzy z zakresu języka angielskiego, ale ich ilość i wszędobylność mogą skłonić nawet najbardziej zdeklarowanego kosmopolitę i internacjonała do zrewidowania swoich poglądów. Są to ludzie, którzy w przeciwieństwie do zwykłych turystów przybywają do Dublina na dość długi czas (zazwyczaj 3 tygodnie), co w połączeniu ze specyfiką organizacji ich czasu sprawia, że przekształcają się niemal w okupantów miasta. Po naukę języka angielskiego przyjeżdżają do Dublina ludzie ze wszystkich stron świata, lecz żaden kraj nie jest tu reprezentowany tak licznie, jak Włochy. Nie wiadomo, czy przyczyną tego jest otwarty i przyjazny stosunek Irlandczyków do letnich studentów, czy jakaś szczególna akcja promocyjna prowadzona na południu Europy, czy może po prostu zupełnie inny klimat, jakiego Włosi mają okazję zakosztować w Dublinie, ale odnosi się wrażenie, że w okresie letnim przenosi się tutaj naprawdę duża część mieszkańców półwyspu Appenińskiego. Ich setki, zarówno młodzieży, jak i ludzi całkiem już dorosłych, spotkać można zarówno w domach towarowych Henry Street i przekształconej w deptak ulicy Grafton, jak i we wszystkich pubach, szczególnie tych, które ulokowały się w obrębie Temple Bar, czyli kulturalno-rozrywkowego centrum miasta. Mowę Dantego usłyszeć można spacerując po pięknym, położonym w sercu Dublina parku St. Stephen’s Green, albo przechodząc przez teren University College Dublin, którego akademik, tzw. UCD Village jest jednym z najlepszych miejsc noclegowych dla osób, które nie mają dużych zasobów pieniężnych (nazwa „akademik” jest całkowicie nieadekwatna do wysokiego standardu oferowanego przez UCD Village). Jednak miejscem, w którym spotyka się Włochów najczęsciej są autobusy miejskie, w których niezależnie od pory, na obu piętrach rozbrzmiewają rozmowy śniadych przybyszy z Mediolanu, Rzymu i Neapolu.

No właśnie, autobusy miejskie, drugi z problemów Dublina. O ile Irlandia to kraj generalnie rządzący się w zasadzie uporządkowanymi i jasnymi regułami, autobusy miejskie w stolicy są zupełnym tego przeciwieństwem. Korzystanie z tego środka transportu przypomina często kiepską komedię reżyserowaną przez kierowców autobusów, którzy niczym dyktatorzy, rządzą twardą i bezwzględną ręką swoim pojazdem i trasą, po której się poruszają. Niech najlepszym tego przykładem będzie scenka, którą zaobserwowaliśmy któregoś dnia.

Siedząc na drugim piętrze zielonego autobusu z wielką reklamą pewnego producenta napojów chłodzących, obserwowaliśmy zmierzających do pracy ludzi. Ci, którzy stali na przystankach, posłusznie machali ręką, dając kierowcy do zrozumienia, że trasę dzielącą ich od miejsca pracy pragną przebyć autobusem. Dodać przy tym trzeba, że machanie ręką jest obowiązkiem każdego, kto chce wsiąść do autobusu, co, teoretycznie rzecz biorąc, powinno się również wiązać z obowiązkiem kierowcy zatrzymania się na tak dany znak. Jak się wkrótce okazało, jest to tylko teoria, która w praktyce nie zawsze zostaje wprowadzona w życie. Otóż, dojeżdżając do jednego z przystanków ujrzeliśmy kobietę, która wypełniając warunki umowy łączącej pasażerów z Bus Atha Cliath (dublińskie przedsiębiorstwo komunikacji miejskiej), zamachała kilkukrotnie ręką w celu zatrzymania autobusu. Ku naszemu, a jeszcze większemu wspomnianej pani zdziwieniu, kierowca minął przystanek i kontynuował jazdę do centrum miasta. Prawdziwy szok przeżyliśmy jednak gdy oglądając się do tyłu spostrzegliśmy, że niedoszła pasażerka autobusu nie zastanawiając się długo rzuciła się w pościg za autobusem i, wierzcie nam lub nie, dogoniła go na następnym przystanku. Po tym wydarzeniu przestaliśmy się dziwić obuwiu sportowemu na nogach zmierzających do pracy mieszkanek Dublina ubranych w typowe ubiory biurowe.  

Scena trzecia: Przed nami Atlantyk!

Nareszcie weekend. Wynajętym samochodem ruszamy na południowy zachód, w kierunku położonej na półwyspie o tej samej nazwie miejscowości Dingle.

Już z odległości kilkudziesięciu kilometrów spostrzec można przesłaniające horyzont wzgórza, które w niektórych miejscach przekształcają się w całkiem wysokie góry. Irlandia 2Dopiero z brzegu wrzynającej się głęboko w ląd Zatoki Castlemaine, będącej przedłużeniem Zatoki Dingle widać, że są to łagodnie zakończone, pokryte gęstą trawą wzniesienia o wysokości kilkuset metrów nad poziomem morza każde. Wzniesienia te są Mekką dla setek, a może tysięcy owiec, które, podobnie jak w innych miejscach na zachodnim wybrzeżu, stanowią integralną część krajobrazu. Jadąc wąskimi i krętymi drogami wijącymi się wśród wzgórz półwyspu Dingle, nie można powstrzymać się od wydawania okrzyków zachwytu na widok zielonych wzgórz i dolin nakrapianych białymi owcami skubiącymi nieruchomo trawę. Ich wygląd jest doprawdy dziwaczny - na grzbiecie każdej z nich umieszczono po jednej lub po dwie plamy kolorowej farby. Jak się później okazało, w ten sam sposób zaznacza się owce również w innych rejonach kraju. Swoją drogą, ciekawe, czy capy z różowym zadkiem mają jakikolwiek autorytet wśród samic...

Leżące nieco za miastem schronisko młodzieżowe, w którym zarezerwowaliśmy nocleg, okazuje się miejscem bardzo oryginalnym - pokój, w którym nas umieszczono znajduje się w odpowiednio przerobionej części stajni, gdzie naszymi, nieco uciążliwymi sąsiadami są kury i koń. Dający się we znaki głód gna nas z powrotem do miasta. Naszym oczom ukazuje się przecięte znikomą ilością jednokierunkowych uliczek miasteczko skupione wokół małej zatoczki, w której wybudowano przystań rybacką. Z jednego z kilkudziesięciu tutejszych pubów dobiega skoczna muzyka, która wciąga do środka pubu kolejnych gości. Wciągnęła i nas. Okazuje się, że w Murphys, bo tak nazywa się ów pub, występuje właśnie grupa panów po czterdziestce, którzy serwują słuchaczom niekończącą się listę szantów i typowo irlandzkich piosenek. Przypuszczam, że niewiele gwiazd show biznesu może się pochwalić kondycją taką, jak tych pięciu panów, którzy z krótką tylko przerwą grają przez bite 3 godziny, dając z siebie naprawdę wszystko. Murphys zaskakuje jeszcze jednym. O ile puby w Irlandii są otwarte zazwyczaj tylko do północy i nie ma siły, by ktoś po tej godzinie sprzedał jakikolwiek alkohol, kelnerzy naszego pubu w Dingle zaczynają wypraszać gości dopiero około drugiej w nocy. Nie wiadomo tylko, czy dzieje się tak z powodu soboty, czy ze względu na wyjątkowych muzyków, czy też może przyczyną tego stanu są goście z Polski?

Scena czwarta: Nareszcie jacyś rodacy.

Nazajutrz obudziło nas rżenie sąsiada. Gdy otworzyliśmy drzwi stajni spotkała nas niemiła niespodzianka. Jak do tej pory, wbrew powszechnym opiniom na temat irlandzkiej aury, cały nasz pobyt na wyspie przebiegał w promieniach słońca i choć temperatura powietrza nie była wysoka, warunki pogodowe były naprawdę wspaniałe. Tym razem jest inaczej - mgła, jaka unosi się nad Dingle jest tak gęsta, że świat dookoła wygląda, jakby ktoś zanurzył go w wodzie z mąką. Wrażenie to pogłębia deszcz o konsystencji mgiełki wyrzucanej ze spryskiwacza do kwiatów i przenikliwy chłód docierający do skóry mimo kilku warstw ubrania. Nie czekając na poprawę pogody, wsiadamy jednak do samochodu i ruszamy w dalszą drogę. Już po półgodzinnej jeździe mgła zaczyna unosić się ponad otaczające nas wzgórza, a dokuczliwy deszcz przestaje padać. Gdy dojeżdżamy do Gallarus Oratory, drogę po której jedziemy oświecają już pojedyncze promienie słońca.

Kaplica Gallarus wywołuje mieszane uczucia, bo choć uznawana jest za jeden z najważniejszych zabytków sakralnych w Irlandii, nie wzbudza z początku respektu godnego budowli z przełomu IX i X wieku. Ot, malutki, stojący pośród zielonych pól budynek w kształcie odwróconej do góry dnem łodzi. Dopiero, gdy opiekun zabytku uzmysławia nam, że budynek ów powstał bez użycia zaprawy murarskiej, wyłącznie w drodze odpowiedniego układania na sobie płaskich bloków kamiennych, zrozumieć można, z jak niebywałą konstrukcją ma się do czynienia. Doprawdy, twórca kaplicy musiał włożyć w nią całe swoje serce, skoro przetrwała aż do naszych czasów.

Następnym etapem na naszej trasie jest przełęcz Connor. By do niej dotrzeć musieliśmy wrócić do Dingle, a następnie skręcić w łagodnie wznoszącą się z początku drogę, która dopiero po kilku kilometrach pokazała swoje prawdziwe oblicze. Wąska asfaltowa nitka staje się w niektórych momentach pułapką dla samochodów jadących w przeciwnych kierunkach. Jest ona tym groźniejsza, że pole manewru ograniczają skały z jednej strony i kamienny mur z drugiej, a ewentualne przebicie tego muru może się skończyć kilkusetmetrowym lotem w dół. Warto jednak ponieść ryzyko, bo nagroda, jaka czeka na szczycie przełęczy jest wspaniała. Miejsce to leży w centralnej części półwyspu, więc można z niego ogarnąć wzrokiem niemal cały jego obszar. Widać stąd zarówno łagodne wzgórza jak i rozdzielone przełęczą wysokie góry, zielone, bezkresne pastwiska i błyszczące w promieniach słońca, leżące u podnóża przełęczy jeziora. Wiszące zaraz nad głowami chmury rzucają na tereny poniżej cienie o różnych kształtach, powodując, że podziwiany krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie.

Po zjechaniu z przełęczy i opuszczeniu półwyspu Dingle, bez chwili przestoju udajemy się w kierunku hrabstwa Clare. Dzięki promowi samochodowemu przecinającemu ujście rzeki Shannon, łączącemu miasta Tarbert i Killimer, zaoszczędzamy ponad sto kilometrów. Jadąc cały czas wzdłuż brzegu kierujemy się w okolice miejscowości Liscannor. Niestety, irlandzkie drogi, prócz tego, że są bardzo wąskie, mają jedną poważną wadę - z obu ich stron ciągną się wysokie, kamienne mury, które uniemożliwiają prawie całkowicie jakiekolwiek obserwowanie roztaczających się wokół widoków. Wada ta denerwuje w szczególności na drogach takich jak N 67, którą jechaliśmy w kierunku Liscannor. Gdyby nie owe mury, drogi te mogłyby dostarczyć podróżującym wielu niezapomnianych wrażeń.

Drogowskaz wskazujący klify Moher - zgodnie z jego kierunkiem skręcamy w lewo i wjeżdżamy na pokaźnej wielkości parking, przy którym stoi budynek z kawiarnią i dwa razy od niej większy sklep pamiątkarski. Jak dotąd, nigdzie nie znaleźliśmy żadnego śladu po Polakach, a tu, proszę, autokar z Kielc. Uznaliśmy, że miejsce to musi chyba coś w sobie mieć, skoro dotarła tu nawet wycieczka z „Miasta Wiatrów”. Ruszamy...

Prowadząca do brzegu klifu ścieżka, z początku szeroka na tyle, by pomieścić bez trudu kilka osób idących w przeciwnych kierunkach, w miarę zbliżania się do klifu zwęża się co raz bardziej. Podobnie nasza uwaga, najpierw zwrócona bardziej na otaczającą scenerię i mijanych ludzi, w miarę narastania głuchego huku fal i siły szalejącego dookoła wiatru, koncentruje się wyłącznie na zbliżającym się krok za krokiem krańcu wzgórza. Irlandia 3Gdy wreszcie do niego docieramy, nie możemy uwierzyć w piękno tego, co widzimy. Podziwiamy schodzące pionowo do oceanu, atakowane bezlitośnie przez spienione fale ściany, które swą wysokością przytłaczają wszystko co znajduje się dookoła. Wysokie na dwieście metrów, składające się z dziesiątek warstw ciemnych i jasnych skał ściany klifu, przy całym swoim majestacie, sprawiają wrażenie ogromnego tortu, po którego krawędzi chodzą dziesiątki, nie zdających sobie sprawy z czyhających na nie niebezpieczeństw mrówek.

Przejście najbardziej imponującej części klifów zajmuje nam dobre półtorej godziny. Co chwilę zatrzymujemy się, by z co raz to nowej perspektywy nakarmić swe zmysły widokiem kolosów broniących się przed naporem oceanu. Jego zwielokrotniony przez echo grzmot i wycie wiatru unoszącego w górę krople morskiej wody w połączeniu z przenikliwym krzykiem krążących nad głowami mew, tworzą nieporównywalny z niczym innym dźwięk.

Scena piąta: Czyżby „Twin Peaks”? 

W zachodniej części hrabstwa Galway leży region Connemara - nasz kolejny weekendowy cel. W kierunku Clifden, głównej jego miejscowości jedziemy omijając szerokim łukiem stolicę hrabstwa. Po drodze zatrzymujemy się przy jednym z przydrożnych pubów oferujących turystom gorącą kawę i scones, czyli bułeczki z rodzynkami. Żal, że nie potrafimy przypomnieć sobie, choć w przybliżeniu, położenia owego pubu, bo miejsce to miało w sobie coś po troszę tajemniczego i groteskowego, zupełnie tak, jakby stanowiło plan zdjęciowy do kolejnego filmu Davida Lyncha. Wyobraźcie sobie bowiem taką scenę.

Wysiadając z samochodu stajemy na trzeszczącym pod nogami żwirze. Po drugiej stronie drogi, po której wiatr przegania wirujący pył, widzimy parterowy sklep i sąsiadujący z nim ściana w ścianę pub. Przez drzwi, których zawiasy już dawno nie czuły na sobie nawet odrobiny smaru, wchodzimy do jego środka. Gdy skrzypienie drzwi zanika, gdzieś w tle słychać jedynie cichy głos radia nastawionego na irlandzkojęzyczną rozgłośnię. Za barem stoi młoda kobieta, która na nasz widok uśmiecha się lekko i szybko wraca do swoich czynności. Widać po niej, że zdążyła się już przyzwyczaić do obcokrajowców, którzy po wypiciu kawy gnają dalej, podczas gdy ona pozostaje w swoim przydrożnym barze, nalewając piwo swoim miejscowym klientom. W tym momencie jest ich trzech. Po naszym wejściu odstawiają na chwilę pinty i patrzą na nas tak, jakby mieli nam trochę za złe, że przeszkadzamy im w piciu. Każdy ma inną twarz lecz wszyscy wyglądają podobnie. Czerwone nosy połyskują na tle pociętych bruzdami policzków, które pokrywa kilkudniowy zarost. Wszyscy trzej poruszają się jak w zwolnionym filmie. Brakuje mi tylko Tańczącego Karła, który podrygując sobie gdzieś w rogu sali, mówiłby pod nosem: „Ogniu, krocz za mną”. Całości obrazu dopełnia stojąca nad brzegiem jeziora tablica, mówiąca: „W tym miejscu w roku 1897 nic się nie stało”.

Teraz, gdy wspominamy to miejsce, zaczynamy się zastanawiać, czy fakt, że nie potrafimy wskazać, gdzie się ono znajduje, jest aby na pewno spowodowany ułomnością pamięci...

Gdy dowiadujemy się, że na szczyty masywu Twelve Pins, nie wytyczono żadnych pieszych szlaków turystycznych, sięgamy po mapę i po uważnym jej przestudiowaniu wybieramy nowy cel - Tully Mountain, ponad trzystupięćdziesięciometrowe wzgórze wznoszące się zaraz nad brzegiem oceanu. By do niego dotrzeć, jedziemy drogą wzdłuż wschodniej ściany Twelve Pins. Mijane wcześniej malutkie jeziora, w których kryształowych wodach odbijały się promienie słońca, ustąpiły miejsca dwóm długim, ciągnącym się wzdłuż drogi jeziorom. Po obu stronach szosy kamiennym murem stoją szczyty Twelve Pins i gór Maumturk. Wbrew oznaczeniom kartograficznym, z których wynika, że mają po siedemset metrów, wyglądają na dużo wyższe. Nic w tym jednak dziwnego, skoro ocean, od którego poziomu mierzono ich wysokość, znajduje się niemal w ich bezpośrednim sąsiedztwie. Co najciekawsze, pomimo surowego klimatu, właśnie tutaj, po raz pierwszy w Irlandii, widzimy las - miejsce jak na ten kraj zupełnie nietypowe, podobno na skutek masowych wycinek prowadzonych przez Anglików w celu uzyskania gruntów rolnych i pozbawienia irlandzkich partyzantów ich naturalnej osłony. Nigdy nie byliśmy w Kanadzie, lecz las ten w zestawieniu z brunatno-zieloną trawą porastającą do połowy góry, które niczym w zwierciadle odbijają się w mroźnych jeziorach, przypomina nam zupełnie oglądane niekiedy widokówki i zdjęcia z tego właśnie kraju.

Wynikająca z mapy wysokość Tully Mountain, podobnie jak w przypadku mijanych wcześniej masywów, po dotarciu do jej podnóża okazuje się być złudna. Na domiar wszystkiego, jej zbocza są bardzo strome, więc zapowiada się, że wspinaczka będzie długa i męcząca. W istocie, osiągnięcie szczytu wymaga od nas wiele wysiłku, tym bardziej, że zupełnie tak jak na przełęczy Connor, nasze stopy grzęzną w miękkiej i śliskiej ziemi i trzeba bardzo uważać, by nie stracić równowagi i polecieć w dół. Irlandia 4Nagrodą za ten wysiłek jest jednak możliwość zobaczenia jednego z najpiękniejszych chyba widoków, jaki może zaoferować Irlandia - wdzierający się w ląd długimi jęzorami Atlantyk, wśród którego fal rozrzucono wiele różnokształtnych, zielonych wysepek, malutkie, białe domki rybaków i masywne kształty gór Mweelrea, strzegących wejścia do wąskiej zatoki Killary Harbour. Dzięki pięknej, bezchmurnej pogodzie, dostrzegamy nawet, oddalone o kilkanaście kilometrów piaszczyste plaże na południe od Killadoon i wyspę Inishturk. U samego podnóża góry doskonale widać położoną wzdłuż brzegu niewielkiej zatoki osadę Renvyle. Przed zejściem do miejsca, w którym stoi nasz samochód, podchodzimy jeszcze do intrygującego zbiornika z wodą, który zupełnie nie pasuje do szczytu góry, na którym się znajduje. Patrząc nań z odpowiedniej perspektywy, można odnieść wrażenie, że jest kontynuacją leżącego kilkaset metrów niżej oceanu. Kiedy jednak w jego pobliżu spostrzegamy kilka tradycyjnie kolorowych owiec, dochodzimy do wniosku, że musi to być wytwór rąk tutejszych pasterzy, którzy przy jego pomocy chcieli zabezpieczyć zapas wody dla swoich zwierząt.

Scena szósta: Belfast, czyli jak zostaliśmy Amerykaninami.

Nazwa stolicy Irlandii Północnej przeciętnemu Polakowi kojarzy się zapewne z wybuchami bomb i odwieczną wojną katolików z protestantami. Postanowiliśmy sprawdzić na własnej skórze, jak jest tam naprawdę. Na środek transportu wybieramy tym razem pociąg, który szybko i bardzo wygodnie dowozi nas do samego centrum Belfastu. Już po wyjściu z dworca, w oczy rzucają się nam crimestoppers, słynne opancerzone wozy policji północnoirlandzkiej. Ich ilość jednak, nawet jak na krążące na temat Belfastu opowieści, jest naszym zdaniem wyjątkowa. Irlandia 5Dopiero po chwili przypominamy sobie, że tego samego dnia co my, gościem w tym mieście miał być również Bill Clinton. Wizyta prezydenta Stanów Zjednoczonych odcisnęła na mieście, a zwłaszcza na jego mieszkańcach duże piętno. Pomijając wielkie ilości policji, które powodują, że Belfast jest tego dnia najbezpieczniejszym chyba miastem w Europie, wśród mijanych ludzi widać duże poruszenie, które w miarę zbliżania się do katolickiej części miasta, przeradza się w radość i entuzjazm. Nie wiedzieć czemu, jesteśmy na dodatek przez wszystkich pozdrawiani i zagadywani. Czujemy się trochę tak, jakby to nas właśnie oczekiwały tłumy, które wyległy na ulice. Dopiero, gdy z ust dwóch starszych pań, stojących przy drzwiach swojego domu płyną słowa piosenki Franka Sinatry „New York, New York”, spoglądam na swoją koszulkę ze Statuą Wolności i pojmuję, że wszyscy dookoła biorą nas za turystów z Ameryki. Jakże miłego rozczarowania doznajemy, gdy po wyjaśnieniu, z jakiego kraju pochodzimy naprawdę, powitanie wcale nie przestaje być gorące i przyjazne.

By dojść do katolickiej części miasta idąc od dworca kolejowego, trzeba przejść przez Westlink, drogę stanowiącą swoistą granicę pomiędzy dwoma różnymi Belfastami - centralnym, posiadającym bardzo interesujące zabytki architektoniczne z ratuszem na czele, oraz zachodnim, wciąż jeszcze zeszpeconym różnego rodzaju bramami, zasiekami i murami. Belfast zachodni jest obecnie przedmiotem wielkiej reorganizacji i przebudowy, ale ciągle można sobie wyobrazić, jak dzielnica ta wyglądała jeszcze kilka lat temu. Zapuszczone uliczki, zaśmiecone podwórza, papier i worki foliowe wiszące na rozpiętych przy każdym budynku drutach kolczastych - obrazki takie można tam jeszcze ciągle zobaczyć. Wrażenia gorszego statusu tej dzielnicy i jej mieszkańców nie są na razie w stanie zmienić nawet co raz to nowe osiedla schludnych domków.

Zupełnie inaczej jest w dzielnicach protestanckich, które w przeciwieństwie do katolickiej nie są w jakikolwiek sposób odseparowane od serca miasta. Jest tu mnóstwo restauracji, pubów, sklepów, starych zadbanych domów. Nie chce nam się wierzyć, że tak wielką różnicę w wyglądzie obu części Belfastu mogła spowodować wyłącznie większa majętność protestantów.

Mają jednak poszczególne dzielnice miasta również wiele cech wspólnych. Po pierwsze, podczas naszego pobytu odnieśliśmy wrażenie, że jesteśmy niemal jedynymi turystami w Belfaście. Generalnie, obcokrajowcy mają w sobie „coś”, co pozwala na ich rozpoznanie w tłumie miejscowych, tu natomiast albo turyści to „coś” tracą, albo po prostu nie jest to popularny cel wycieczek zagranicznych. Irlandia 6Po drugie, w całym Belfaście rozwieszono na latarniach małe, okrągłe znaki informujące o zakazie spożywania alkoholu w miejscach publicznych (w praktyce okazuje się, że zakaz ten nie jest egzekwowany rygorystycznie). No i wreszcie cecha wspólna części katolickiej i protestanckiej, dla której w zasadzie przyjechaliśmy do Belfastu - widniejące na ścianach wielu budynków graffiti. Do tej pory sądziliśmy, że tworzą je wyłącznie republikanie, wyrażający w ten sposób swoje poparcie dla idei połączenia się z Republiką Irlandii. Tymczasem, równie dużo ściennych obrazów wyszło spod ręki unionistów - protestantów, którzy widzą Ulster jako część Wielkiej Brytanii. W zależności od tego, kto stworzył dane graffiti, przedstawia ono obrazy związane z Wielkim Głodem z lat 1845 - 1849, który zdziesiątkował naród irlandzki, członków IRA (Irish Republican Army), białą lilię na zielonym tle i inne symbole republikańskie, albo karabiny trzymane przez dłoń w czerwonej rękawiczce, bojowe hasła UFF (Ulster Freedom Fighters) oraz skrzyżowane ze sobą flagi unionistów i Wielkiej Brytanii. Niezależnie jednak od strony, za którą opowiada się autor graffiti, bardzo popularnym tematem jest lista ofiar cichnącej już na szczęście wojny. W czasie naszej wędrówki po Belfaście zobaczyliśmy wiele takich malowideł, choć trzeba przyznać, że dotarcie do tych, które znajdują się w dzielnicy katolickiej sprawiło nam wiele kłopotu i dopiero pomoc mieszkańców umożliwiła ich znalezienie. Na pewno część z nich pozostanie na ścianach domów jeszcze przez wiele lat, ale obawiam się, że już wkrótce większość przestanie istnieć, więc wszystkim tym, którzy chcieliby je jeszcze ujrzeć, radzę szybkie odwiedzenie Belfastu.

Oklaski.

Kiedy miękki głos stewardesy zakomunikował, że oto zbliżamy się do Polski i wkrótce rozpoczniemy podchodzenie do lądowania, wiedzielismy już, że wszelkie zasłyszane i przeczytane dotąd opinie na temat Irlandii, zachwycające się pięknem jej krajobrazów, otwartością jej mieszkańców i nienaruszoną przyrodą, są całkowicie uzasadnione. Nawet jeśli znaleźć tu można miejsca, które odpychają z uwagi na tłumy turystów i komercyjny charakter, to tych prawdziwie pięknych, leżących z dala od zasięgu wypchanych przybyszami z zagranicy autokarów, jest o wiele więcej i nie trzeba się wcale natrudzić, by do nich trafić. Wystarczy wybrać dowolny kierunek, a dojedzie się do miejsc niespotykanych gdzie indziej - do urwistych brzegów obmywanych przez niespokojne wody Atlantyku i Morza Irlandzkiego, bezkresnych połaci zielonych pól i pastwisk rozdzielonych kamiennymi murami, do jezior rozpościerających się u podnóża gór, z których roztaczają się widoki, jakich tylko pozazdrościć mogą inne kraje. Nie wiem, czy kiedykolwiek tu powrócimy, jest przecież jeszcze tyle miejsc, które chcielibyśmy odwiedzić, zawsze jednak dźwięczne słowo „Irlandia” wywoływać będzie u nas wspaniałe wspomnienia.

Copyright © 2005 TropiKey
Wyjazd na Mauritius Wyspy egzotyczne Podróże egzotyczne
Wyjazd na Mauritius Wyspy egzotyczne Podróże egzotyczne Wyjazd na Mauritius Wyspy egzotyczne Podróże egzotyczne